Epitafium dla świetlicy
Zastanawiam się od czego zacząć. Zacząłbym od początku, tylko pytanie od którego. Może to będzie Początek numer 1.
Początek numer 1.
Warszawa, zima, rok 1995. Studiuję psychologię. Latam na wszystkie zajęcia, wkręcam się na dodatkowe fakultety. I odbieram telefon. Nie, nie komórkowy, to jeszcze nie te czasy, żeby studenta było stać. Dostajemy propozycję, żeby na Wielkanoc zrobić wyjazd dla dzieciaków z Pragi Północ. Pierwsza wizyta na Stalowej. Szok. Ci ludzie w bramach, rozpadające się i śmierdzące moczem klatki, biegające dzieciaki… Za kilka lat Roman Polański będzie tu kręcił „Pianistę”. Alan Starski uzna, że za całą scenografię okupowanej Warszawy wystarczy kilka szyldów zawieszonych na ścianach kamienic.
Nie były to klimaty, które znałem. W zasadzie nie wiedziałem, że Warszawa ma też takie – powiedzmy eufemistycznie – oblicze. Jednak to wtedy wszystko zaczęło się toczyć do przodu. Przygotowanie wyjazdu, poszukiwanie wiedzy o pracy z dzieciakami, bo tak na prawdę nie mieliśmy o tym pojęcia. Szukałem na uczelni ludzi, którzy mają jakieś doświadczenie, coś podpowiedzą. A tu żadnego praktyka. Wszyscy nosy w książkach. Teorie miałem wykute w pamięci, niby w głowie wszystko ułożone. Ale tu stajesz z grupą małolatów i… jesteś zdany na siebie.
Dziesięć dni w górach, śnieg po szyję i szaleństwo. To był dobry moment – my byliśmy otwarci, dzieciaki chyba wyczuły naszą pasję i zaangażowanie. Kilka godzin nocnych zebrań z omawianiem, co się zadziało, o co chodzi, dlaczego tak się coś potoczyło. Z zapałem zgłębialiśmy psychologiczne znaczenie zachowań, planowaliśmy dalsze zajęcia, rozwiązywanie ciągłych konfliktów. Mieliśmy poczucie że dotykamy czegoś fascynującego i prawdziwego, że odkrywamy świat pracy z ludźmi. Nieprzewidywalny, nieogarnięty, wciąż się zmieniający. Myślę, że nasze ego się trochę nadęło, ale kontakt z dzieciakami uczył nas pokory i konsekwentnie z obłoków sprowadzał na ziemię. Te emocjonalne relacje, które się między nami pojawiły, były kluczowe. Uczyły też odpowiedzialności.
Wracamy nocnym pociągiem. Nikt nie śpi. Wszyscy w jakiś sposób przeżywają ten koniec. I tu właśnie przychodzi
Początek numer 2
– A możemy się spotkać w Warszawie? – pyta Karolina (jeszcze wtedy nikt nie przypuszcza, że za kilka lat pójdzie na resocjalizację i będzie z nami pracować).
– Zrobimy spotkanie powyjazdowe – odpowiadam.
– No tak, ale nam chodzi, żeby tak ciągle – mówi któryś z dzieciaków. Nam świta myśl, że można pociągnąć to dalej, ale i obawa, że emocje szybko opadną. Ksiądz Edward skonfrontowany z pomysłem prowadzi nas do sali.
– Miałem nadzieję, że to się tak skończy. Ta sala jest dla Was.
Po dwóch tygodniach na sali frekwencja niemal stuprocentowa. Do wakacji zdążymy jeszcze – wyremontować salę, zacząć regularne spotkania, załatwić wyjazd na kolonie i dogadać z proboszczem, że świetlica jest środowiskowa a nie kościelna. Że wartości są uniwersalne, ale żeby pracować w takim środowisku trzeba oddzielić praktyki religijne. Długa rozmowa, osiągamy kompromis. Nasze dzieci i ich zachowanie nie podoba się niektórym parafianom. Na szczęście przełożeni proboszcza sporo rozumieją i skarga, która powędrowała do góry nie odnosi zamierzonego przez nadawców skutku.
Ta pasja pochłania nas całkowicie, może nawet za dobrze wszystko idzie. Wtedy człowiek zaczyna być mniej uważny. Na szczęście nadchodzi dzień wyjazdu na nasze pierwsze wspólne kolonie. A razem z nim
Początek numer 3
Gwar, zamieszanie. Pakujemy bagaże do autokaru. Wszystko prawie gotowe. Do Adama i Dominika – stoją trochę z boku, bo dopiero dołączyli do grupy i jeszcze się trochę krepują – podchodzi trzech, dobrze zbudowanych panów. Marcin – jak zawsze bardzo uważny – szybko interweniuje i… Zanim zdąży zapytać o co chodzi przed oczami błyska mu służbowa odznaka. Policjanci rozkładają ręce – chodzi o nocną kradzież samochodowych radyjek. Muszą ich zabrać na komisariat na Cyryla. Jeden odprowadza nas na bok i mówi, że lepiej, żeby chłopaki z nami pojechali, bo jak zostaną, to chyba jasne, co będą robić. Ale mają zatrzymanych, nie mogą ich puścić bez przesłuchania. Autokar gotowy do drogi, bagaże zapakowane, część rodziców zaczyna coraz głośniej szeptać, że taki element to lepiej żeby nie jechał… Ucina ks. Edward. Czekamy.
I to czekanie staje się kluczowe. Już wiemy, że pokonaliśmy kolejną trudną granicę. Może to wtedy właśnie ukształtowała się nasza tożsamość jako placówki pracującej z dzieciakami, które mają problemy? Za kilka kolejnych lat ten sam ksiądz przyprowadzi do naszej sali Grześka. Chciał sprawdzić czy nowo kupiony do kościoła mikrofon (marzenie proboszcza) zmieści mu się w rękawie. Sprawdzić nie zdążył, ale ks. Edward już wiedział, że lepiej przyprowadzić go do nas, niż iść z tym na policję. Zamiast obnażać przed nim niemoc systemu (jest za młody, żeby mu cokolwiek zrobić) mimo trudnych do opanowania emocji, stawia na „danie mu szansy” na jasno określonych i przejrzystych warunkach.
To jakoś w tym momencie zostajemy Stowarzyszeniem Serduszko dla Dzieci.
Mija kilka lat. Nasza świetlica zyskuje status socjoterapeutycznej a my mamy pokończone studia. I skrystalizowaną wizję, co dalej. W tej wizji jest miejsce na rodziców naszych wychowanków i ich szkoły. I jest nową placówkę dla młodzieży z właśnie powstałych gimnazjów, pierwszy wyjazd socjoterapeutyczny do wsi Leszczyny.
Początek numer 4
Na konferencji w MENie w ramach XXX zjazdu naukowego Polskiego Towarzystwa Psychologicznego mówię o potrzebie zadbania o gimnazja pod względem sensownej oferty dla młodzieży w najtrudniejszym okresie rozwojowym zgromadzonej pod jednym dachem. I to nie tylko psychologiczno-pedagogicznej, ale też konstruktywnego zagospodarowania czasu wolnego. Wszyscy się niby zgadzają, ale na tym koniec. A byłbym zapomniał. Na zakończenie dostaję jeszcze odznakę promotora reformy oświaty. Z legitymacją.
Ten początek dzieje się głównie za przyczyną Adama i Jacka, którzy w piwnicy przy Stalowej 18 tworzą Klub Młodzieżowy. Wcześniej ktoś montował tam okapy. Ale udało nam się zdobyć trochę kasy i zrobić fajne miejsce spotkań. Bo istotą tego początku jest socjoterapeutyczność naszych działań i podejścia do wychowanków. Dajemy dzieciakom szansę odreagowania trudnych rzeczy, które im się przytrafiają, pokazujemy i ćwiczymy konstruktywne zachowania. Podejmujemy ważne kwestie, o których inni nie chcą z nimi rozmawiać. Sami gotujemy (często zupki chińskie, bo na nic innego nas nie stać), sprzątamy, planujemy wyjazdy. Wszyscy są w jakiś sposób odpowiedzialni za siebie nawzajem, o czym rozmawiamy na społecznościach. Czasem po wiele godzin bez przerwy jak wtedy, na wjeździe do Gołdapi, kiedy Andrzej za złamanie naszych zasad miał wyjechać do domu.
Chcemy pokazać dzieciakom świat, że mają z czego wybierać, że same decydują o swoim życiu, że często wymaga to dużego wysiłku. Żeby znaleźć – trzeba szukać, żeby wybierać – trzeba wiedzieć z czego. I że warto sięgać wysoko, bo życie szybko ucieka i rzadko daje drugą szansę.
Nie stać nas na wakacje nad naszym morzem, więc jedziemy na Krym (wyszło o 1/3 taniej!, chociaż telepiemy się autokarem 36 godzin). Grupa ponad 40 osób, śpimy pokotem na karimatach na podłodze. Jedna toaleta w środku, dwie na zewnątrz. Kąpiemy się w morzu, bo wody starcza na 3 osoby. Sami gotujemy, sprzątamy, robimy zakupy. Na kolacje grupa dyżurna funduje nam same arbuzy – do oporu. Kiedy indziej na targu kupują rekina na obiad. Do nich należy decyzja, na co wydamy i co zjemy. I gdzie pojedziemy. To początek takich wyjazdów – w Czechach śpimy pod namiotami, w Niemczech gości nas zaprzyjaźniona organizacja (poznana przez studenta z Niemiec, odbywającego u nas praktyki). Jeszcze Morze Azowskie. A potem Włochy, Serbia, Ukraina, Białoruś, Francja. Budżetowo, śpimy po hostelach w wieloosobowych pokojach. Ale to w nich do dzieciaków dociera, że angielskiego to jednak warto się uczyć, że można tanio coś zwiedzić, że spotykając i rozmawiając z ludźmi człowiek zaczyna więcej rozumieć.
Z jednej strony praca psychopedagogiczna z młodzieżą daje widoczne efekty, wychodzenie w świat jest szansą na wyjście z rezerwatu, ale musi jeszcze przyjść
Początek numer 5
Gdzieś w 2005 roku dostajemy propozycję udziału w warsztatach filmowych i fotograficznych. Powstają filmy dokumentalne – prawdziwe, poruszające, czasem szokujące. Oczami dzieciaków, bez skrępowania ukazują ich życie. Do nas dociera w końcu prosta prawda: kultura, głupcy! Bez uczestnictwa w kulturze nie da się być w społeczeństwie. Rozumienie i współtworzenie tego kodu kulturowego jest immanentnym warunkiem bycia w społeczności, uczestnictwa w wymianie, która zaspokaja ważne ludzkie potrzeby. Stopniowo udaje nam się połączyć pracę psychopedagogiczną z szeroko rozumianą kulturą poprzez… dziennikarstwo. To ono z jednej strony wymaga umiejętności społecznych: empatii, nawiązania kontaktu, prowadzenia wywiadu, analizy i przetwarzania zebranego materiału a z drugiej daje szansę na ekspresję własnego rozumienia i widzenia świata. Powstałe artykuły, audycje radiowe, filmy, fotografie można pokazać. To też konfrontacja z oceną, szansa na dyskusję, budowanie autonomii.
To trudna droga dla dzieciaków, których pokręcone losy i poplątane, emocjonalne relacje wikłają w szarą codzienność. Bez poczucia bezpieczeństwa, bez wpływu na kształtowanie swojego miejsca, bez możliwości rozmawiania w bezpieczny sposób o trudnych rzeczach i w końcu bez wsparcia i oparcia w dorosłym szanse na to są nikłe. A myślę sobie, że właśnie takim miejscem powinny być świetlice dla dzieciaków, które w życiu mają pod górkę. Niezależnie od tego w jaki sposób realizują swoją misję, czy wspierają się w pracy dziennikarstwem, sportem czy sztuką. Wydawało mi się, że to oczywiste, dopóki nie nadszedł
Początek numer 6, ale może powinno być początek końca
Nasi parlamentarzyści uchwalili dla dobra dzieciaków nowe przepisy. Chcieli dobrze, ale wyszło nawet gorzej niż zwykle. Bo okazało się, że nie wiedzą jak pracować z dziećmi (tego nie uchwalili), ale wiedzą, że naszym podopiecznym potrzebne są wysokie na 3 metry pomieszczenia, 3 toalety, dużo światła, świeżego, przewentylowanego powietrza, oznaczone wyjścia ewakuacyjne (jakby nie znali każdego kąta swojej świetlicy), atesty na wykładzinę i zbadana woda w kranie, którą kilka pięter wyżej ludzie piją bez badania. I że w piwnicy czy suterenie to absolutnie nie. A za wszystkie badania i pomiary (blisko 2 tysiące zł) i ewentualne remonty i modernizacje (nawet kilkaset tysięcy zł) niech zapłacą same Organizacje. Skoro chcą pracować z dzieciakami to niech inwestują – w nie swoje, najczęściej od gmin wynajmowane pomieszczenia.
Najpierw myślałem, że to jakiś absurdalny żart. Potem, że to niemożliwe. A potem Ola powiedziała swoim dzieciakom, że ich piwnica nadaje się na Klub tylko do końca roku.
Nikt jej nie uwierzył. Dopiero kiedy przyszła jedna pani z radia i dwie panie z telewizji w końcu to do nich dotarło…
Zadzwoniłem do Elki z Szansy w Białymstoku – oni prawie wszystkie swoje świetlice mają w piwnicach. Piszemy petycje, prosimy władze, żeby coś z tym zrobiły – powiedziała. Zaczęliśmy sprawdzać – jakieś 10 % świetlic w Polsce spełnia te wyśrubowane wymagania. Kolejne 30 % po remontach powinno otrzymać pozytywne opinie. A w radiu leci reportaż o świetlicach, ludzie opowiadają, co muszą zrobić, żeby móc się zarejestrować, że nie mają za co. Eli z TPD pod koniec wypowiedzi łamie się głos.
Zaczynamy akcję na facebooku, rozmawiamy z posłami i senatorami (są mocno zdziwieni, że coś takiego uchwalili), angażujemy media. O sprawie zaczyna się mówić, ale pan Minister w tv rozwiewa wątpliwości. Żadnych nowelizacji nie będzie, bo to dla dobra dzieci są te zmiany. Nawet Rzecznik Praw Dziecka ma wątpliwości, czy jak padnie połowa placówek, to rzeczywiście dla ich dobra.
O sprawie pisze ogólnopolski dziennik i dopiero wtedy pan Minister zmienia zdanie. Dzwoni do redakcji, obiecuje, że nie da skrzywdzić świetlic. To jednak od parlamentu zależy, czy zdąży uchwalić zmiany w prawie polegające na odłożeniu w czasie wejścia w życie nowych uregulowań…
Nasz Klub na Stalowej 18 po 12 latach w piwnicy z jednym kiblem przestanie istnieć.
Tyle tych Początków, że sam już nie wiem. Może jednak zacznę jeszcze raz…
Szanowny Panie Ministrze,
piszę ten list, bardziej chyba dla siebie niż do Pana. Pozwolę sobie łudzić się przekonaniem – że jednak w tym kraju najważniejsi są ludzie. I może zdarzy się taki cud – widziałem to kiedyś w telewizji – że zjawi się Pan w naszej świetlicy. Bez kamer, bez prezentów, bez garnituru. Siądzie na wykładzinie z dzieciakami i po prostu z nimi pobędzie. Jeśli starczy Panu cierpliwości, być może któreś z nich obdarzy Pana takim zaufaniem, że opowie o sobie. I być może przypomni Pan sobie, że takich miejsc nie tworzy się administracyjnie, tylko mozolnie buduje na relacji kadry i wychowanków.
Tak sobie czasem myślę, jak to się stało, że w całym tym zamieszaniu zgubiliście dzieci?
Jak to się stało, że zapomnieliście, jak w dzieciństwie sami urządzaliście sobie kluby w piwnicach i jak ważne było, że sami je tworzycie?
I w końcu jak to się stało, że zamiast skupić się na ludziach, skupiliście się na toaletach.
Proszę jeszcze pamiętać, że do naszych świetlic nie chodzi patologia, tylko dzieci, które w życiu mają pod górkę. Pracują nad sobą, bo inaczej by ich tam nie było.
My nie naprawiamy ludzi, tylko pokazujemy im alternatywy i uczymy dokonywania odpowiedzialnych wyborów.
Za ich złe wybory w przyszłości zapłaci Pan dużo więcej z państwowej kasy. A ja się na tę kasę zrzucam i chciałbym, żeby ją wydawać rozsądnie.
Jarosław Adamczuk
Wszystkie imiona są prawdziwe.
Wyraź swoją opinię i weź udział w dyskusji na Świetlica lepsza niż ulica www.facebook.com/swietlice